3 października mieliśmy kolejną wycieczkę. Tym razem do Maroka. Najpierw ruszyliśmy autokarem do miejscowości Algeciras, by wsiąść na prom płynący w kierunku Ceuty. Na miejscu dołączył do nas Abdul, miejscowy przewodnik. W drugim autokarze (ten pierwszy został w Hiszpanii) powitał nas po arabsku, hiszpańsku i angielsku. Opowiedział co nieco o sobie, okazał się ciekawą postacią, jego rodzice byli pracownikami ambasady, ma przez to w sobie niezłą mieszankę kultur, zna arabski (to akurat nie dziwne), hiszpański, francuski i angielski. W tym ostatnim języku opowiadał nam o Maroku, często dodawał specyficzne: ,,czy uwierzycie, że...". Ogólnie jego opowieści wzbudzały zainteresowanie, nasza pani przewodnik z biura podróży tłumaczyła w razie co jego słowa.
Na granicy z Marokiem (jechaliśmy do Tetuanu) przeżyłem szok, nie widziałem jeszcze nigdy tylu ludzi chcących przekroczyć tę niewidzialną linię między państwami. Dowiedzieliśmy się sporo o tym jak wygląda życie w tej okolicy, kobiety po kilka razy dziennie chodzą do Ceuty, by potem sprzedawać towary za mniej więcej 10 euro/kurs. Co ciekawe zwolniono z cła wszystko, co wnosi się do Maroka na własnych plecach.
Jak jechaliśmy do Tetuanu widoki zmieniały się co chwilę, od zbliżonych do hiszpańskich, przez zielone tereny, aż po góry Riff. Z okna autokaru widziałem wielbłąda, a w samym już Tetuanie osła przechodzącego po pasach przez ulicę.
Po dotarciu do celu zostaliśmy wypuszczeni z pojazdu na jakimś rondzie, szybko wszystko poszło na szczęście. Dołączył do nas Aziz, pomocnik dla naszych przewodników, który wskazywał nam drogę w ciasnych zaułkach medyny, nawet wiedział jak po polsku mówi się podstawowe kierunki (w prawo, w lewo). Po kilkudziesięciu minutach dotarliśmy do apteki berberyjskiej. Zapach od samego progu kusił, nigdy nie spotkałem się z tak ciekawym miejscem. Pan prowadzący ten biznes wyglądał jak skrzyżowanie Andrzeja Piasecznego z Maciejem Zakościelnym. Do tego znał naprawdę dużo słów po polsku, bardzo ciekawie brzmiała mieszanka angielsko-polska, gdy opowiadał o kolejnych specyfikach możliwych do kupienia. Kolejnym przystankiem był sklep z pamiątkami, gdzie można było spróbować sił w targowaniu. Muszę powiedzieć, że nawet całkiem dobrze mi szło, tylko zabrakło czasu na zadowalające sfinalizowanie transakcji. Na koniec poszliśmy do knajpy berberyjskiej, gdzie podano nam zupę warzywną, kuskus z kurczakiem i warzywami, mięso z rusztu, ciastka i miętową herbatę.
Muszę powiedzieć, że wycieczka ta była czymś w rodzaju pewnego rodzaju przewartościowania tego co mam i znam. Stwierdziłem, że muszę zmniejszyć ilość swojego narzekania, bo mimo wszystko nie muszę aż tak mocno walczyć o siebie każdego dnia jak ludzie w Maroku.
Pozdrawiam!